Archiwum kwiecień 2006


kwi 15 2006 Zajączek
Komentarze: 6

Myslal miedzy innymi o tym, ze jego epileptyczne ataki bezposrednio poprzedzajaca faza (jesli tylko atak zastawal go przy swiadomosci) jakby momentalnego rozpalenia mozgu w duchowej ciemnosci, smutku i ucisku, a takze niezwyklego natezenia i koncentracji wszystkich sil zyciowych. W tych chwilach, trwajacych tyle co byskawica, dziesieciokroc potegowalo sie poczucie zycia i wlasnej swiadomosci. Mozg i serce rozjasnialy sie niezwyklym swiatlem; wszsytkie niepokoje, watpliwosci, leki jakby godzily sie ze soba nawzajem, osiagajac stan jakiegos wyzszego niepokoju, pelnego jasnej harmonijnej radosci i nadziei, laczac sie z najwyzszym rozumem i ostateczna przyczyna. Ale te chwile, te przeblyski byly tylko przeczuciem owej ostatniej sekundy (niekiedy mniej niz sekunry), w ktorej sie zaczynal sam atak. I ta sekunda byla oczywiscie nie do zniesienia. Gdy analizowal te chwile pozniej, juz kiedy byl zdrowy, czesto sobie samemu powtarzal, ze przeciez te wszystkie blyskawice i przeblyski wyzszego samoodczucia i samoswiadomosci, a kto wie, moze i "wiekszego bytu" to nic innego jak choroba, jak wytracenie z normalnego stanu, a jesli tak, to wcale nie objawia sie w nich wyzszy byt, a przeciwnie, nalezy je przypisac czemus jak najnizszemu. Mimo to doszedl do paradoksalnego wniosku: "I co z tego, zeto choroba? - zakonkludowal. - No i co z tego, ze to nienormalne napiecie, jesli sam rezultat, chwila doznania, wspomniana i rozpatrywana juz potem, gdy sie jest zdrowym okazuje sie najwyzsza harmonia i pieknem, daje nieslychane i niewyobrazalne poczucie pelni, miary, pogodzenia i pelnego zachwytu, modlitewnego zlania sie z najwyzsza synteza zycia?". Te mgliste okreslenia dla niego samego byl calkowicie zrozumiale, chociaz jeszcze za blade dla wyrazenia tego, co przezywal. Wlasnie co do tego, ze chwile owe sa napelnione rzeczywistym "pieknem i modlitwa", ze rzeczywiscie sa " najwyzsza synteza zycia" nie mogl miec watpliwosci i nie mogl do nich dopuscic. Przeciez byly to wizje i przywidzenia jak po haszyszu, opium czy winie, hanbiace rozum i wypaczajace rozum, nienormalne i w ogole nieistniejace; gdy minal stan chorobowy, mogl to stwierdzic z cala jasnoscia. Gdyby chciec to wyrazic jednym slowem, chwile te sprowadzaly sie wlasnie do stanu niezwyklego spotegowania samoswiadomosci i niezmiernie wyrazistego odczucia wlasnego ja, samego siebie. I jesli zdarzalo mu sie w tej sekundzie bedacej ostatnim swiadomym momentem przed atakiem pomyslec: "Tak, za te chwile mozna oddac cale zycie!", to oczywiscie chwila ta juz sama w sobie bywa warta calego zycia. Nie przejmowal sie zreszta dialektyczna strona swojego wywodu: przyjmowal otepienie, duchowa ciemnosc, zidiocenie jako oczywiste nastepstwo owych "chwil najwyzszego zachwytu". Naturalnie przez mysl mu nie przeszlo, aby rozpoczynac na ten temat powazna dyskusje. Sam jego wniosek dotyczacy oceny owej chwili bez watpienia zawieral w sobie blad, ale mimo to realnosc doznania przyprawiala go o pewien niepokoj. I co zrobic z ta realnoscia? Przeciez to sie naprawde zdarzalo, przeciez czasami naprawde myslal w tej sekundzie, ktora dawala mu bezgraniczne szczescie, ze moze jest warta calego zycia.

*hades* : :